28 February, 2011

dzień bez mrozu i szkoda czasu na obiad


Lepiej pójść na spacer. Długi spacer. Słoneczne dni bez temperatury poniżej zera to powód do radości, gdy ktoś tak, jak ja, ma kłopot z ubieraniem dziecka na cebulkę, opatuleniem go w ciepłe kurtki i szaliki. Znak, że wiosna tuż tuż. Na wyciągnięcie dłoni, jak marzec, który uśmiechnie się do nas już jutro i powie "cześć". A z wiosną idą zmiany. Wierzę, że na lepsze. Życzę Wam także tylko pozytywnych zmian. I zapraszam na tartę.


Tarta z tuńczykiem, oliwkami i peperoni 

Składniki:
  • opakowanie ciasta francuskiego
  • puszka tuńczyka w kawałkach w sosie własnym
  • pół filiżanki oliwek (można przekroić na pół)
  • 200 g sera z solanki (feta, bałkański)
  • 250 ml jogurtu naturalnego
  • 2 jaja
  • ząbek czosnku
  • 1-2 małe papryczki peperoni (użyłam peperoni arrabbiata, bardzo ostrej, można użyć też chili, wg gustu)
  • pół filiżanki ulubionego żółtego sera, startego
  • 2 łyżki pasty pomidorowej, koncentratu lub ketchupu
  • świeże lub suszone oregano
  • słodka papryka w proszku
Ser z solanki rozgniatamy widelcem z jogurtem i przeciśniętym przez praskę czosnkiem, mieszamy z jajkami. Piekarnik rozgrzewamy do 200 st. C. Ciasto francuskie rozkładamy na blasze, delikatnie nacinamy ok 1,5 cm od brzegów (nie przecinamy), zawijamy brzegi, spód nakłuwamy widelcem w wielu miejscach, smarujemy sosem pomidorowym i wstawiamy do piekarnika na ok 5-7 min. Wyciągamy i gdy lekko ostygnie wylewamy na spód masę serowo-jajeczną, na wierzchu układamy tuńczyka, oliwki i drobno pokrojone papryczki (można także dodać kapary lub kukurydzę). Całość posypujemy żółtym serem, oregano i papryką w proszku. Wstawiamy do piekarnika na 15-20 minut. Gotową tartę można podać z sosem. Ja zrobiłam sos czosnkowy, wystarczy wymieszać następujące składniki:
  • 130 ml jogurtu naturalnego 
  • 2 czubate łyżki majonezu
  • 2-3 ząbki czosnku (w zależności od wielkości), drobno posiekane lub przeciśnięte przez praskę
  • suszone oregano
  • sól
Smacznego!

20 February, 2011

brat i siostrzyczka i wytłaczanka ekologicznych jajek


Goście są dalej. Jest Jaś. I jest Pola. Gdy są razem nie sposób ich opanować. Cisza panuje tylko wtedy gdy śpią albo jedzą. I dobrze. Każdy z nas był kiedyś takim rozkrzyczanym (no, nie każdy, zdarzają się "ciche" dzieci, ale nie mi;)) ciekawskim dzieckiem, które z wesołością zaglądało do kuchni. Uwielbiałam gdy mama robiła coś dobrego, czym można było poczęstować koleżanki. Najwięcej zawsze ich było w naszym domu. A moja mama niezmiennie gotowała dla całego podwórka. Choć wcale nie było to tak dawno, to mogę powiedzieć śmiało, że to były zupełnie inne czasy. Czy ktoś dzisiaj pozwoliłby bawić się dzieciom w letni wieczór w wykopanych rowach na podwórku (te rowy wykopali robotnicy przy okazji wymiany jakichś podziemnych rurociągów). 

To była nasza baza, mieliśmy w planie przekonać rodziców, by pozwolili nam nocować w tych rowach. Abstrakcyjny pomysł, ale wierzyliśmy, że się uda:) Nie udało się. Na pocieszenie dostaliśmy (od mojej mamy, a jakże) ogromny talerz fantastycznych kanapek, które w naszym rozumowaniu były "posiłkami", zanim chłopcy wytłumaczyli nam, co naprawdę oznacza "przyślijcie posiłki". I nikt nie kazał nam myć rąk przed jedzeniem (no bo gdzie?), a mimo to nikt z nas nie zachorował. Biegaliśmy z kluczami na szyi, a mimo to nikt nie został porwany, okradziony, napadnięty. Skakaliśmy po drzewach, i owszem, mieliśmy tysiące siniaków i strupów, ale nikt z nas nie płakał z tego powodu. 

Nasze mamy nie zawsze były superbohaterkami, nie zawsze do racuchów dawały drożdże (to była domena babć), bo nie zawsze miały na to czas (nam akurat najmniej przeszkadzał ten brak drożdży). Czasem sypały do nich proszek do pieczenia i po prostu chwilę później częstowały nas wielką górą racuszków z jabłkami. Ja też nie zawsze mam czas na idealne racuszki. Zwłaszcza, gdy Lu i jej cioteczny brat czekają na śniadanko. Mąż kupił wielkie jaja eko, za to brudne jak dzieci po całodziennej zabawie na dworze. Pora na ekspresowe racuszki.


Szybkie racuszki z jabłkiem i bananem
Składniki:
  • szklanka mleka
  • ok 250 g mąki pszennej
  • 3 jajka
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • szczypta soli
  • kilka łyżek cukru
  • duże jabłko
  • banan
  • łyżka soku z cytryny
  • olej do smażenia
Jabłka obieramy i kroimy w ćwiartki a potem w plasterki, skrapiamy sokiem. Obranego banana kroimy w talarki. Oddzielamy żółtka od białek*, mieszamy je z mlekiem i cukrem, dodajemy przesianą mąkę (w takiej ilości by powstało ciasto gęstsze od naleśnikowego) z proszkiem do pieczenia,  białka ubijamy ze szczyptą soli i dodajemy do ciasta, delikatnie, ale dokładnie mieszając, by powstała pulchna masa. Delikatnie mieszamy z nią owoce.

Rozgrzewamy patelnię, smarując ją lekko olejem (patelni z powłoką nie trzeba smarować, ale racuszki wyglądają bardziej malowniczo smażone na tłuszczu, w przeciwnym razie wyglądają pancakesowo;)). Łyżką lub chochelką nakładamy porcje ciasta i smażymy z obu stron na złoto. Z podanej ilości ciasta wychodzi kilkanaście sztuk. Smacznego!


*można pominąć oddzielanie i dodać całe jaja, placuszki będą może mniej puszyste, ale tak samo smaczne i dodatkowo szybciej je zrobimy;)



18 February, 2011

wariacja na temat brandade


Biało. Znowu. O ile pierwszy śnieg wywołuje na mojej twarzy szeroki uśmiech, to dzisiaj rano jedynie klęłam. Mam już tej zimy powyżej uszu. Chcę wygrzać się na słońcu, a przed spacerem po prostu założyć balerinki i wyjść, zamiast wciskać na siebie kolejne warstwy swetrów (że nie wspomnę o Lu, którą również muszę zapatulić, potem załadować do wózka i spacerować z wiatrem i chłodem). I chcę jeść tylko warzywa. I owoce. Mam wrażenie, że gdy nadejdą ciepłe miesiące, będę jadła tylko surowe świeże jarzyny. Że nie będę nic smażyć, dusić i podpiekać. Albo w ogóle nic nie będę jadła, tylko wysiadywała w parku na ławce czytając ukochane książki i opalając nogi. Czasem zastanawiam się co ja w ogóle robię w tym kraju. Wiem, to nie brzmi zbyt patriotycznie, ale czemu nie mieszkam w Brazylii, Portugalii albo Hiszpanii, gdzie złą pogodę wynagradza chociaż dobre jedzenie, świeże owoce morza i morze samo w sobie...
No ale mieszkam w Polsce. I tęsknię za Wiosną. Kupuję kalarepkę, białą rzepkę i rybę. Robię zapiekankę troszkę podobną do brandade (ale w sumie tylko troszkę). Kremową, mocno warzywną, z towarzystwem chrupiącego boczniaka. Jedzenie na pocieszenie. W sam raz na złośliwość zimy.


Zapiekanka z rybą i warzywami z paluszkami z boczniaka
Składniki:
  • 1 duży ziemniak
  • 1 kalarepa z liśćmi
  • 1 biała rzepa
  • 300 g ryby (filet, np. z dorsza, oczyszczony z ości)
  • 1/4 szklanki oliwy
  • łyżka masła (najlepiej klarowanego)
  • szklanka kremówki
  • pół szklanki mleka
  • ząbek czosnku
  • sól morska i świeżo mielony pieprz
  • szczypta gałki
paluszki z boczniaka:
  • 250 g boczniaka (najlepiej duże kapelusze)
  • jajko
  • kilka łyżek bułki tartej
  • sól
 Ziemniak, kalarepkę i rzepę obieramy, kroimy w kostkę. Gotujemy w niewielkiej ilości wody z odrobiną soli, tak długo, aż woda wyparuje w znacznej części, wtedy zalewamy je mlekiem i śmietaną, dodajemy posiekany czosnek, sól i pieprz i dusimy do miękkości.. W tym czasie rozgrzewamy oliwę z masłem, wkładamy rybę i smażymy na małym ogniu, aż ryba będzie się rozpadać. Do warzyw dodajemy rybę oraz posiekane liście z kalarepki (kilka zostawiamy do posypania gotowego dania). Mieszamy i przekładamy do formy (ja zapiekałam w ceramicznych miseczkach), posypujemy wierzch odrobiną gałki, wkładamy do rozgrzanego piekarnika i zapiekamy ok 20 minut.

W tym czasie robimy paluszki z boczniaka: grzyby kroimy wzdłuż na paski grubości palca. Umieszczamy w dużej misce, zalewamy jajkiem roztrzepanym z solą, mieszamy (najlepiej dłonią, by dokładnie posmarować boczniaki jajkiem) i posypujemy bułką tartą, znów mieszamy by obtoczyć dokładnie paluszki. Smażymy na porządnie rozgrzanym tłuszczu, przewracając na drugą stronę, aż z obu będą brązowe i chrupiące. Podajemy do gotowej zapiekanki. Smacznego!



16 February, 2011

ciut słodyczy, zamrożone wspomnienie lata


Goście. Zapowiadani. Bliska rodzina. Takie wizyty ogromnie mnie cieszą, z namaszczeniem gotuję dobry krupnik. Na Mamę czeka wiejski ser, znów namówię ją, by zrobiła pierogi. Po podróży w zimnym pociągu pałaszują gorący obiad. Ja znikam w kuchni na króciutką chwilę, by zrobić deser. Mój niezawodny przyjaciel czeka schłodzony. Ciastka ekspresowe. Na słowo "ekspresowe" uśmiech sam ciśnie mi się na usta. Szkoda czasu na zbędne ceremoniały. Skomplikowane ciasta i inne specjały zostawiam na święta. Dziś wyciągam resztkę mrożonych śliwek, obieram jabłka i nadziewam francuskie ciasto. W domu pachnie cynamonem. I w mgnieniu oka do kawy podaję...

Trójkąty z cynamonowym nadzieniem

Składniki:
  • mrożone śliwki (ok 10 niewielkich sztuk, drylowane, przepołowione)
  • 2 nieduże jabłka
  • łyżeczka cynamonu
  • 3 łyżki brązowego cukru
  • opakowanie ciasta francuskiego
  • jajko + cukier do posypania
Piekarnik rozgrzewamy do 200 st C. Śliwki wrzucamy na rozgrzaną patelnię, smażymy, aż się rozmrożą i puszczą sok. Jabłka obieramy, kroimy w dużą kostkę i dorzucamy do śliwek, posypujemy cynamonem, smażymy mieszając, aż odparuje większość płynu. Dodajemy cukier i mieszamy, smażymy, aż owoce lekko się skarmelizują i jabłka zmiękną. Odstawiamy nadzienie do przestygnięcia. Płat ciasta francuskiego dzielimy na kwadraty, na środku każdego kładziemy porządną łyżkę owoców. Zlepiamy trójkąty, dokładnie dociskając brzegi. Układamy ciastka na blasze wyłożonej papierem, nacinamy każde w kilku miejscach. Smarujemy ciastka rozmąconym jajkiem i posypujemy cukrem (opcja). Pieczemy ok 15 minut (do zrumienienia). I gotowe:) Smakują zarówno na ciepło, jak i wystudzone. Smacznego!

14 February, 2011

święty Walenty i różowa zupa


No i mamy Walentynki. Dzień św. Walentego. Uznano go za patrona zakochanych, choć ja słyszałam, że w rzeczywistości figuruje jako patron chorych umysłowo...szaleńców. Czy to aby przypadkiem na jedno nie wychodzi?;)
Nie wzrusza mnie ten dzień. Ale też nie jestem całkiem anty, chociaż naprawdę denerwuje mnie ta kiczowata otoczka. Owszem, jeden taki dzień w roku to nic takiego, mamy Dzień Matki, kobiet, dziecka, dlaczego nie miałoby być dnia zakochanych? Chociaż ja tego dnia nie kocham męża bardziej niż zwykle. Każdego dnia okazujemy sobie miłość. A jeśli akurat mamy kryzys, to nie zapomnimy o nim tak po prostu, bo są Walentynki. Powiem tak: nie przeszkadza mi ten dzień. Nie kupujemy sobie z mężem kwiatów, misiów z serduszkami z napisem "I love you", bielizny i czekoladek. Robimy zupę. Zdrową, pyszną i przy okazji...różową:) 


Krem z czerwonej kapusty i buraków
Składniki:
  • pół małej czerwonej kapusty
  • 2 czerwone cebule (niewielkie)
  • 2 średniej wielkości buraki
  • 2 małe ziemniaki
  • 2 ząbki czosnku
  • niewielkie słodkie jabłko
  • 2-3 łyżki oliwy
  • sok z połowy cytryny
  • łyżeczka nasion kuminu, utłuczonych w moździerzu lub posiekanych dużym nożem
  • ok 250 ml bulionu warzywnego
  • pół szklanki mleka
  • sól i pieprz
  • do podania: śmietana i drobno poszatkowana kapusta
Zaczynamy od buraków: obieramy je i zalewamy w garnuszku 300 ml wody. Gotujemy ok 15-20 minut. W tym czasie obieramy cebulę i czosnek i drobno kroimy. W garnku rozgrzewamy oliwę i podsmażamy cebulę z czosnkiem i kuminem, ok 5 minut (uprzednio porządnie solimy i pieprzymy). W tym czasie szatkujemy kapustę i wrzucamy ją do garnka, mieszamy i podsmażamy jeszcze 5 minut. W tym czasie obieramy jabłko i ziemniaki i kroimy je w kostkę. Wodę z buraczków odcedzamy do miseczki i zakwaszamy ją sokiem z cytryny (dodajemy też odrobinę soli), mieszamy i odstawiamy, po chwili powinna zmienić kolor z brunatnej na purpurową. Buraczki razem z ziemniakami i jabłkiem dodajemy do garnka z kapustą i cebulą. Zalewamy taką ilością bulionu by tylko przykryć warzywa. Dusimy pod przykryciem aż jabłka się rozpadną a buraczki będą wystarczająco miękkie. Miksujemy warzywa na krem i dodajemy wodę z buraczków. Wstawiamy na ogień, dodajemy mleko i zagotowujemy, ewentualnie doprawiamy. Podajemy z kleksem śmietany i drobno poszatkowaną surową czerwoną kapustą. Smacznego:)



12 February, 2011

...banany i czekoladę


Cudowny dzień. Lubię, gdy soboty są takie słoneczne i niespieszne. Wczoraj padał deszcz i miałam migrenę, która wyłączyła mnie z życia. Dzisiejszy dzień wydał mi się zatem moim pierwszym dniem na świecie. Można spokojnie zejść do osiedlowego sklepiku (po banany i czekoladę), uciąć miłą pogawędkę ze sprzedawcą (o pogodzie, a jakże!), wygonić męża z dzieckiem na spacer, posprzątać, wstawić zupę, poczytać. Można zrobić ciasto.

Gdy byłam dzieckiem nie uznawałam gorzkiej czekolady. Nie jadłam żadnej poza mleczną, albo, o zgrozo, białą. Teraz ją doceniłam. Gdy piekę ciasta, lubię je w bardziej wytrawnej wersji. Z ciemną czekoladą i ciemnym cukrem muscovado, który ma lekko kawowy zapach.

Dzisiaj jednak chciałam wrócić do dzieciństwa. Wiem, brzmi to banalnie (bananalnie). Ale zatęskniłam za mleczną czekoladą. Za jej jasnym odcieniem i słodkim smakiem. Gdy byłam mała brałam do buzi kostkę czekolady i łyk gorącej herbaty, czekałam, aż czekolada się rozpuści. Uwielbiałam to robić. Za tym też dzisiaj zatęskniłam. I za kremowością pieczonych bananów. W swoim ostatnim postem Liska z White Plate nakręciła mnie na czekoladowe ciasto. Ale miałam też ochotę upiec bananowy chlebek, który tak pięknie wyszedł Majce na Taste of Orange. Musiałam więc poszukać kompromisu. I znalazłam u Liski przepis na ciasto czekoladowo-bananowe.

Zmodyfikowałam go nieco, by pasował do moich dzisiejszych pragnień. Przede wszystkim użyłam czekolady mlecznej (ech, wiem, prawdziwi wielbiciele czekolady mi tego nie wybaczą), a zamiast muscovado, jasnego cukru i odrobiny golden syrup. Poza rozgniecionym bananem, dodałam także całe kawałki (cudownie jest na nie trafić podczas jedzenia:)). Tutaj znajduje się oryginalny przepis, a na dole podaje już z moimi zmianami.


Ciasto bananowe z mleczną czekoladą
Składniki:
  • 150 g miękkiego masła
  • 100 g jasnego cukru trzcinowego (lub zwykłego)
  • łyżka golden syrup (opcja)
  • 3 jajka
  • 175 g mąki (użyłam tortowej)
  • 2 łyżki kakao, z lekkim czubem
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 2 duże dojrzałe banany + jeden banan pokrojony wzdłuż na ćwiartki
  • 100 g mlecznej czekolady (+ ok 50 g do polewy, jeśli chcemy)
Czekoladę rozpuszczamy w kąpieli wodnej. Piekarnik rozgrzewamy do 180 st. C. Masło ucieramy mikserem z cukrem i syropem na gładką masę, dodajemy po jednym jajku, każde dokładnie ucierając z masą. Mąkę przesiewamy i mieszamy z proszkiem do pieczenia i kakao, dodajemy do masy, dokładnie mieszamy szpatułką. Dodajemy czekoladę i banany rozgniecione widelcem. Łączymy. Masę przekładamy do keksówki wyłożonej papierem lub nasmarowanej masłem, wyrównujemy wierzch i układamy na nim kawałki banana, leciutko dociskając. Pieczemy ok godziny (sprawdzamy patyczkiem). Po upieczeniu studzimy dokładnie przed krojeniem. Można posmarować wierzch rozpuszczoną czekoladą. Smacznego!

bo dzisiaj mam ochotę na...


do wieczora:)

10 February, 2011

namiastki i substytuty


Wiosny. Oczywiście, że wiosny. Tak, wiem, to straszny banał, ale kto nie tęskni za wiosną? Zwłaszcza w takie dni, gdy oślepia nas słońcem i obiecuje...ale ja tam na jej obietnicach nie polegam. Staram się wykorzystać to co jest, by zrobiło się cieplej. Milej. By ożywić wspomnienia. A dla mnie w dzieciństwie ciepłe dni wiosny i lata łączyły się z zupą z młodej kapusty, którą robiła moja Mama. Za taką zupą właśnie zatęskniłam. Jest do zrobienia, pod warunkiem, że młodą kapustę zamienimy na przykład na włoską, a świeże pachnące pomidory na te zapuszkowane. Uwielbiam tę zupę, odważę się nawet stwierdzić, że jest to moja ulubiona zupa, bo nie rozgrzewa mnie tyle smakiem, co wspomnieniami jakie niesie. Słoneczne dni, pierwsze myśli o wakacjach, talerz zupy na kolanach, w pośpiechu zagryzaną kromką świeżego chleba. W pośpiechu, bo szkoda było pogody na siedzenie w domu.

Jeszcze trochę i będzie ciepło. Tę zupę będę gotować pewnie codziennie. A dziś proponuję Wam jej zimową wersję. Skusicie się?


Zupa z kapusty z pomidorami*
Składniki:
  • ćwierć średniej wielkości kapusty włoskiej (ok 300 g)
  • 1 ziemniak
  • 2 niewielkie marchewki
  • pół średniej wielkości selera (może być także naciowy, bardzo tu pasuje, ale nie miałam akurat)
  • pół niezbyt dużej cebuli
  • 3-4 ząbki czosnku
  • pół puszki pomidorów krojonych (200 g)
  • po gałązce tymianku i majeranku (+ ewentualnie suszony)
  • 3 ziarenka ziela ang.
  • 3 listki laurowe
  • pół łyżeczki nasion kminku (naszego, nie indyjskiego, ale można zastąpić jeśli ktoś nie lubi)
  • sól i pieprz, słodka i ostra papryka w proszku
  • 2 łyżki oliwy 
Cebulę obieramy i drobno siekamy. W garnku rozgrzewamy oliwę i podsmażamy cebulę, ale nie rumienimy jej, tylko szklimy. Porządnie solimy i pieprzymy, dorzucamy świeże zioła i zalewamy wodą (1,5 - 2 litry). Dodajemy liście laurowe i ziele angielskie, gotujemy na wolnym ogniu. Obieramy marchew, ziemniaka i seler, kroimy w kostkę i wrzucamy do wody. Kapustę szatkujemy  (można to zrobić na tarce, ja przyznam szczerze, że nie umiem tego robić, wolę nożem:)), dorzucamy do zupy. Wlewamy pół puszki pomidorów (nie chcemy pomidorowej, chodzi tylko o lekki kolorek i posmak, jakbyśmy wrzucili kawałki świeżego pomidora). Czosnek obieramy, kroimy na ćwiartki i dorzucamy do zupy razem z kminkiem, przykrywamy garnek i pozwalamy zupce się troszkę pogotować. Po ok 30-40 minutach doprawiamy paprykami i jeśli lubimy suszonym majerankiem. Podajemy zupę gorącą, ja lubię ją jeść z kromką chleba z masłem i solą. Smacznego!


* zupę można oczywiście zrobić też na mięsie, np kurczaku, lub, na włoską modłę, z boczkiem, który podsmażamy razem z cebulką.

09 February, 2011

Patrz, kochanie, jaki pasztet...


Długo zbierałam się do tego pasztetu. Głównie z powodu moczenia soi przez noc (zwyczajnie zapominałam). Udało się w końcu namoczyć soję, pozostał wybór dodatków. Oczywistą oczywistością ;) był dodatek warzyw. Postawiłam na pieczone. Mąż kupił pomidorki, które nadawały się jedynie do tego, a i to nie do końca, bo aromatu nie miały za grosz. Łudziliśmy się, że te małe, gałązkowe, będą miały smak (zimą tak brakuje świeżych pomidorów!). No ale do pasztetu się przydały:) Podobnie jak kilka innych warzyw. Co z tego wyszło? Niezły pasztet ;)


Sojowy pasztet z pieczonymi warzywami
Składniki:
  • 250 g soi, namoczonej w dużej ilości wody przez 10-12 godzin
  • 1 czerwona papryka
  • 2 niewielkie marchewki
  • cebula
  • główka czosnku
  • kilka pomidorów (zimą to tylko opcja, latem konieczność;) - można zastąpić suszonymi)
  • 3-4 łyżki oliwy
  • 1-2 jajka (w zależności od wilgotności masy)
  • mieszanka ulubionych ziół (bardzo pasują prowansalskie)
  • sól i pieprz
  • masło do formy
  • siemię lniane do formy (opcjonalnie, można wysypać tylko bułką tartą, lub nie wysypywać wcale)
  • ewentualnie otręby (lub tarta bułka) do zagęszczenia masy
Namoczoną soję gotujemy do miękkości (ok. godziny). Piekarnik rozgrzewamy do 190-200 st. C. Marchew i cebulę obieramy, kroimy na połówki, podobnie postępujemy z papryką i pomidorami, układamy na blasze, skrapiamy oliwą i posypujemy odrobiną ziół. Z główki czosnku ścinamy wierzch, zawijamy ją w folię aluminiową, razem z resztą warzyw wkładamy do piekarnika na ok 30 minut. Ugotowaną soję odcedzamy i miksujemy razem z upieczonymi warzywami (oprócz czosnku), (ja soję przepuściłam przez maszynkę do mielenia jeden raz, podobnie z warzywami - można je również drobniutko posiekać, papryki nie obierałam ze skórki, ale po upieczeniu można to zrobić dość łatwo).

Mieszamy soję z warzywami, dodajemy oliwę, sól, pieprz i zioła (masa powinna być bardzo dobrze doprawiona, po dodaniu jajek i upieczeniu złagodnieje). Dodajemy jaja, mieszamy. Masa powinna być dość rzadka (dzięki temu pasztet będzie wilgotny, a nie suchy), ale jeśli uznamy, że jest zbyt rzadka można zagęścić ją otrębami pszennymi (lub bułką). Następnie delikatnie wmieszamy w masę wyciśnięte ze skórek upieczone ząbki czosnku.

Keksówkę smarujemy masłem i wysypujemy siemieniem. Wykładamy do niej masę (wierzch także posypałam garstką siemienia). Pieczemy ok 40 - 50 minut w 180 st. Pasztet wyciągamy z formy i kroimy dopiero gdy całkiem wystygnie, można go dodatkowo schłodzić. Jeśli taka ilość okaże się zbyt duża, można pasztet pokroić w mniejsze porcje i zamrozić. Na kanapkach smakuje świetnie z chrzanem lub czosnkowym sosem. Smacznego:)

08 February, 2011

chleb...z kakao


Lubi chleb i kakao. Lubię świeży chleb z dżemem w towarzystwie kubka kakao. Ale tym razem to chleb z kakao w sensie dosłownym. Nadaje mu miły dla oka kolorek i delikatnie gorzkawy posmak. To rzecz jasna chleb drożdżowy, wciąż się zbieram do zakwasu...:) 

Co do tego chleba mam mieszane odczucia. Z jednej strony jest bardzo smaczny i jedzenie go...wciąga:) Z pewnością go powtórzę, ale... no właśnie. Raczej w formie bułek. Co prawda miąższ "zbił się" w krótkim czasie po wystygnięciu chleba, ale to jednak typowe lekkie pieczywo. Miękkie w środku z bardzo chrupiącą skórką. W sam raz do dżemu i kubka...mleka. Bo kakao mamy już w chlebie;)


Chleb kakaowy z sezamem i selerem*

Składniki:
  • 250g mąki pszennej typ 550
  • 250 g mąki pszennej z pełnego przemiału
  • 3 łyżki ciemnego kakao
  • czubata łyżka masła
  • 200 g selera startego na tarce
  • 100 g lekko prażonego sezamu
  • 50 g drożdży
  • półtorej szklanki maślanki
  • sól
  • jajko do posmarowania
Maślankę lekko podgrzewamy, przelewamy do dużej miski, rozpuszczamy w niej drożdże, po czym dodajemy mąkę, kakao, seler, sól, masło i większość sezamu (zostawiamy tylko do posypania). Wyrabiamy ciasto (nie powinno być zbyt luźne, można dodać jeszcze trochę mąki). Zostawiamy do wyrośnięcia, po godzinie powinno podwoić objętość (moje podwoiło po 15 minutach, że aż bałam się co będzie dalej:)) Formujemy bochenek i układamy go na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Smarujemy roztrzepanym jajkiem i posypujemy odłożonym sezamem. Odstawiamy jeszcze na ok pół godziny. Rozgrzewamy piekarnik do 220 st. C, chleb nacinamy w kilku miejscach i wstawiamy do piekarnika. Po 15 minutach obniżamy temperaturę do 180 st. C i pieczemy jeszcze 30 - 40 minut (piekłam 45 min i miał bardzo chrupiącą skórkę). Chleb studzimy (na kratce) i dopiero wystudzony kroimy. Smacznego.


*przepis pochodzi z małej książeczki Poradnika Domowego, dodanego do Kuchni


06 February, 2011

gdy nie ma jak wyjść. curry


Czasami po prostu nie ma jak wyjść. Pogoda, choroba...lenistwo? Wtedy zawsze robię przegląd szafek i staram się wykorzystać, to co mam w domu. Tak powstało jedne ze smaczniejszych curry jakie udało mi się zrobić. Wspominałam już o moim uczuleniu na krewetki, wobec którego poszukuję coraz to innych dodatków, bo poza rybą i mięsem w curry może znaleźć się właściwie wszystko na co mamy ochotę. Ja miałam ochotę na pikantne pulpety z cieciorki, przyrządzane niemal tak samo jak falafel. I od tego się zaczęło.
Nie moczyłam wcześniej ciecierzycy, ponieważ nie planowałam obiadu. Miałam puszkę gotowej. Masa z takowej wymaga dodania mąki i porządnego schłodzenia, by kulki nie rozpadły się podczas smażenia.

W lodówce natomiast stała niedoceniona do tej pory pasta arachidowa, której używałam w małej ilości i rzadko. Do curry nadaje się idealnie. Użyłam tajskiej, pikantnej pasty, ale można zrobić taką samodzielnie miksując orzeszki z mlekiem kokosowym, sokiem z limonki, chili i dowolnymi dodatkami. Myślę, że jeśli ktoś lubi słodkawy posmak w orientalnych daniach to nada się nawet masło orzechowe.

No i akcent warzywny. Tu należało zaglądnąć do zamrażarki, ale i ona domaga się zakupów. Spojrzałam na marchewkę z groszkiem. Why not, pomyślałam. Jej także przyda się refresh wizerunku;)

Ryż jest u mnie zawsze, więc z tym akurat nie było problemu. Teraz wystarczy tylko poskładać to wszystko w pyszną całość. Lubię gotowanie z wykorzystaniem wyłącznie tego co mamy w domu, bez wychodzenia na zakupy. To pozwala na kreatywność i zużycie tego, co zalega w szafkach i nie może doczekać się swego udziału w obiedzie. Kiedyś odważę się na dłuższy czas takiego gotowania. Póki co przypadkowy twór, będący owocem mojego przeziębienia.


Arachidowe curry z kotlecikami z cieciorki

Składniki:

Kotleciki:
  • puszka ciecierzycy (o wadze 400 g)
  • cebula
  • łyżeczka kuminu
  • pół łyżeczki curry
  • pół łyżeczki cayenne
  • szczypta soli
  • łyżka sezamu (może być lekko prażony)
  • 2-3 łyżki mąki (z cieciorki lub kukurydzianej)
  • olej do smażenia
Curry:
  • 250 g mrożonki marchewki z groszkiem (lub inne, dowolne warzywa)
  • 250 ml bulionu
  • 150 g niesłodzonej pasty arachidowej
  • 150 g śmietanki kremówki (w celu ograniczenia kalorii można zastąpić jogurtem;)
  • łyżka sezamu 
  • po łyżeczce: nasion kuminu, kolendry, ew. kozieradki, utłuczone w moździerzu
  • pół łyżeczki chili w proszku
  • pół łyżeczki imbiru w proszku (nie miałam świeżego)
  • ew. pół łyżeczki garam masala (można dodać tylko szczyptę cynamonu i gałki muszkatołowej, w połączeniu z kuminem i kolendrą otrzymamy podobny efekt aromatyczny)
  • 1-2 łyżki oleju lub klarowanego masła
  • posiekana świeża mięta (lub kolendra)
  • ryż (basmati lub jaśminowy)
Przygotowujemy masę na kotleciki: odsączoną cieciorkę miksujemy z cebulą i przyprawami, dodajemy mąkę i sezam i mieszamy. Schładzamy masę w lodówce przez 30 minut. Następnie formujemy niewielkie kotleciki i smażymy na rozgrzanym oleju, z obu stron (lub w głębokim tłuszczu). Wyciągnięte kotleciki odsączamy z tłuszczu na ręczniku papierowym.

Curry: W garnku rozgrzewamy olej lub masło, wrzucamy wszystkie przyprawy, prócz garam masali (wedyjska kuchnia nakazuje robić to w pewnej kolejności, by każda przyprawa miała czas na uwolnienie aromatu, ale nie pamiętam tej kolejności, a byłam zbyt głodna by szukać książki ;-). Smażymy, aż poczujemy ich wyraźny zapach uważając by ich nie spalić. Dodajemy marchew z groszkiem oraz sezam, smażymy 5 minut, często mieszając. Po tym czasie dodajemy pastę arachidową, mieszamy i smażymy minutkę, po czym zalewamy wszystko bulionem. Przykrywamy garnek i gotujemy całość na niedużym ogniu przez jakieś 5-10 minut, w zależności jaką twardość warzyw lubimy. Dodajemy śmietankę i garam masalę, zagotowujemy i podajemy z kotlecikami i ugotowanym na sypko ryżem. Całość posypujemy miętą lub kolendrą.

05 February, 2011

czy wiatr może mieć cień?


Czy u Was też tak dzisiaj wieje? Nie wiem, co wiatr ma w sobie, ale we mnie zawsze wywołuje złe wspomnienia. Albo smutne historie. Gdy patrzę za okno i widzę jak drzewa resztkami sił trzymają się w ziemi, myślę o chłodnych, przygnębiających wiatrach Argentyny. Nigdy nie byłam w Argentynie, więc mogę sobie tylko wyobrażać rozległe stepy pampy, nad którymi złowrogi wiat rozpościera swój cień. Czy wiatr ma cień? Nie wiem, w dni takie jak ten, myślę, że to możliwe. Zapadam się w fotel i kolejny raz czytam Zafona. Z Argentyny przenoszę się do starej Barcelony. Ona w tych książkach też jest wietrzna i trochę mroczna. Jak pogoda za oknem. Jak mój dzisiejszy nastrój. A wtedy ciepła zupa jest najlepszym remedium...


Pomidorowa z mozzarellą i śmietaną

Składniki:
  • 1 puszka pomidorów krojonych
  • 1 mała marchewka
  • 1 mała cebula
  • ząbek czosnku
  • gałązka rozmarynu
  • 1/2 łyżeczki słodkiej papryki w proszku
  • 1-2 łyżki oliwy
  • 250 ml bulionu (lub wody)
  • 1 kulka mozzarelli lub kilka małych kuleczek
  • śmietana 18 % (użyłam wspomnianej w poprzednim poście EkoŁukty, najlepsza byłaby świeża, wiejska)
  • sól i pieprz
  • garść listków bazylii
Cebulę, marchew i czosnek obieramy, cebulę kroimy w piórka, marchew w kostkę, czosnek drobniutko siekamy. W niedużym garnku rozgrzewamy oliwę, wrzucamy warzywa, rozmaryn i paprykę (ja  w tym momencie zawsze solę cebulę, podobno wtedy się nie przypala:)). Gdy cebula się zeszkli wlewamy bulion i pomidory, zmniejszamy ogień i gotujemy zupę ok 20 minut. Wyciągamy rozmaryn, doprawiamy do smaku solą i pieprzem. Miksujemy. Podajemy zupę z kleksem śmietany i porwaną na kawałki mozzarellą, posypaną listkami bazylii. Smacznego!



02 February, 2011

pieczarkowe perypetie


Nie wiem czy chcę się dzielić tą historią. Chyba jeszcze się po tym nie otrząsnęłam;) A było tak: małżonek szanowny przyniósł rano pieczarki i zniknął w pracy wirze. Choróbsko sprawiło, że musiałam przyrządzić je z tym, co mam w domu, nie było szans na wyjście do sklepu. Poradziłam się Liski, która odesłała mnie do swojego przepisu na krokiety ziemniaczane z pieczarkami. Pomyślałam: super, coś takiego lubię. Gdy już ogarnęłam kuchnię (jakiś pechowy dzień, resztunia płynu do naczyń, co się namordowałam, żeby się pieniło;)) zorientowałam się, iż nie mam fety. No, nie mam i już. Mam mozzarellę, ale nie nadawała się do tego. 

Wobec odkrytego faktu postanowiłam zrobić pieczarkową tartę na kruchym spodzie (moje dotychczasowe podejścia do tart na kruchym spodzie kończyły się, hm..fiaskiem). Zagniotłam ciasto i włożyłam je do lodówki. Jajka rozbełtałam ze śmietaną, a pieczarki z cebulą czekały na swoją kolej, gotowe, na patelni. Przystąpiłam do wylepiania formy ciastem ("tartownica" czy tortownica? wybrałam to drugie, nie wiedząc, że to mnie poniekąd zgubi). W trakcie wylepiania zauważyłam, że ciasto jakby się...czerwieni. Coraz bardziej i bardziej. Winowajca? Mój przycięty spodem formy palec...postanowiłam się nie poddawać, ponieważ pieczarki patrzyły na mnie niecierpliwie, a piekarnik już czekał rozgrzany. Mąż zakleił paluszek plasterkiem (tak, tak, już zdążył wrócić, taki miałam dzisiaj w kuchni flow;)) .

Wstawiłam spód do pieca, po 15 minutach wyciągam (pieczarki ponaglają) a tam pełno masła, które wyciekło z ciasta. Niewiele się zastanawiając wylałam je do zlewu...eh, razem z tartą! (która, w dodatku okazała się słabo podpieczona i niczym smutny naleśnik rozpadła się w zlewie). To był moment, w którym nie wiedziałam czy śmiać się czy płakać (żeby było śmieszniej w kolejce czekał także chleb, który rósł i rósł i domagał się natychmiastowego włożenia do pieca, ponaglał więc pieczarki, a one ponaglały mnie). I palec Boży stuknął mnie w łeb w oka mgnieniu. "Kochanie, wstawiaj makaron!". 

I tak oto ziemniaczane krokiety stały się makaronem z pieczarkami. Taki dzień, tak czasem bywa. Grunt to dobry plan B:)


Makaron z pieczarkami i mozzarellą

Skladniki:
  • 150 g makaronu (dowolnego, od spaghetti po kokardki, jak kto woli)
  • 300-400 g pieczarek
  • cebula
  • łyżka estragonu
  • pęczek natki pietruszki
  • łyżka masła
  • 60 g śmietany*
  • jajko
  • 1/3 łyżeczki gałki muszkatołowej
  • sól i pieprz
  • 120 g mozzarelli 
Pieczarki myjemy (jeśli ktoś praktykuje obieranie, to obieramy, ja pomijam tę czynność, odcinam tylko końcówki nóżek). Kroimy w półplasterki. Cebulę obieramy, kroimy w piórka, podsmażamy na łyżce masła, uprzednio soląc i porządnie, za przeproszeniem, pieprząc. Gdy zmięknie dodajemy pieczarki i smażymy dopóki wyparuje woda, jaka ma w zwyczaju pojawiać się na dnie po pieczarkach. W tym czasie gotujemy makaron al dente w dużej ilości wody, osolonej i dokładnie odsączamy. Jajko roztrzepujemy ze śmietaną, doprawiamy gałką muszkatołową i wylewamy na pieczarki. Zmniejszamy ogień i podgrzewamy (nie za bardzo, i cały czas mieszając, by jajko się nie ścięło - można pominąć jajko, ja dodałam je z uwagi na opisaną dziś historię, ale sprawiło, że sos był bardziej zawiesisty i lepiej "oblepiał" makaron, dlatego polecam je dodać). Gotowy sos mieszamy z posiekaną natką i estragonem (dosalamy jeśli jest taka potrzeba), makaron mieszamy z sosem i podajemy, układając na wierzchu porwaną na płaty mozzarellę. Smacznego;)


* przy okazji chciałam Wam polecić śmietanę jakiej od jakiegoś czasu używam, gdy nie mam dostępu do wiejskiej. To 18% śmietana z Mleczarni Ekologicznej EkoŁukta (produkty z tej mleczarni dostępne są np. w Carrefourze, tam je odkryłam:)). Jest pyszna, naprawdę smakuje jak wiejska i nie warzy się.

01 February, 2011

zapach nie do podrobienia i bazyliowa nuta. graham

Do wczorajszej zupy podałam chleb. Chleb, który upiekłam w domu, choć, wstyd się przyznać, nie zdarza mi się to często. A szkoda. Zapach, który wypełnia dom przy pieczeniu chleba kojarzy się wyłącznie z miłymi rzeczami. Wiele blogowiczów piecze chleby w domu i prowadzi domowe piekarenki. Moje doświadczenie z pieczywem opiera się wyłącznie na drożdżowych wypiekach. Gdy zostałam obdarowana zakwasem, zrobiłam biały chleb z żurawiną. To nie jest takie trudne. Ale do własnego zakwasu przymierzam się niechętnie. Może brak mi odwagi? Z zazdrością patrzę na wspaniałe bochny, które tworzycie i coraz częściej przeglądam przepisy.

Póki co jednak, proponuję Wam dość łatwy graham, na który przepis znalazłam w Poradniku Domowym dorzuconym do któregoś nr Kuchni. Urozmaiciłam go jedynie bazylią (początkowo myślałam o mięcie, ale zostawiłam ją do innego dania, którym oczywiście się podzielę:)). To dobry i wdzięczny chleb. Idealny dla tych, którzy tak jak ja jeszcze trochę boją się zakwasu i wolą zaufać drożdżom.


Graham z bazylią

Składniki:
  • 2,5 szklanki mąki pszennej
  • 2,5 szklanki mąki pszennej razowej
  • 2 szklanki mleka
  • 50 g drożdży
  • 1/2 szklanki oleju
  • łyżeczka soli
  • dwie spore garście świeżej bazylii (lub 2 łyżki suszonej), posiekanej
 Do dużej miski wsypujemy po połowie obu mąk. Dodajemy pokruszone drożdże oraz szklankę letniego mleka. Dokładnie mieszamy, po czym oprószamy rozczyn łyżką dowolnej mąki. Przykrywamy ściereczką i odstawiamy do wyrośnięcia w ciepłe miejsce. Gdy na rozczynie pojawią się bruzdy dodajemy resztę mąki, letniego mleka oraz sól i olej i wyrabiamy, aż ciasto zacznie odchodzić od ręki i zaczną pojawiać się w nim pęcherzyki powietrza. W wyrobione ciasto delikatnie, ale dokładnie wgniatamy posiekaną bazylię. Odstawiamy do wyrośnięcia na 30 minut. Przekładamy ciasto do dwóch keksówek (posmarowałam je olejem) i zostawiamy jeszcze na 20 minut. W tym czasie rozgrzewamy piekarnik do 200 st. C. Wyrośnięte chleby posypujemy mąką i pieczemy ok 45 min (po wyłączeniu zostawiłam jeszcze na 5 minut, skórka była bardziej chrupka). Studzimy chleb na kratce, kroimy wystudzony. Smacznego:)